poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Skyline Blue, Prolog, część 1.


                                                          
                                                                         PROLOG
Skyline Blue
07.12.2002
                                                                      


            Na Motton Road panował chaos. Wycie policyjnych syren zlewało się w jeden, potężny jazgot z syreną ambulansu i niosło echem od świeżo postawionych magazynów JuanHernandez.inc aż po samo centrum. Heather skręciła w przeciwległą ulicę oddzieloną od Motton Road Central rzędem starych kamienic i rozsadzający bębenki hałas nieco przycichł. Zmarzniętymi dłońmi roztarła obolałe uszy, po czym dyskretnie obejrzała się przez ramię, nie zwalniając kroku. Śnieg rytmicznie trzeszczał i chrupał  pod jej stopami. Chyba powinna mieć pietra, ale nie miała. Była całkiem pewna, że przy tak dużym wypadku nawet szwadron policji nie zwróciłby na nią uwagi. A nawet jeśli, to w całym tym motłochu szybko udałoby się jej zniknąć: trzynastoletnie dzieci- szczególnie te z Milton Square- mają to do siebie, że kiedy trzeba, potrafią znikać jak kamfora.
            Heather skręciła w lewo i przeszła pod wiaduktem. Czekała ją cała noc poza domem, a temperatura już dawno spadła poniżej zera i z godziny na godzinę robiło się coraz zimniej. Elektroniczny termometr nad popsutym bankomatem wskazywał minus siedemnaście stopni. Dziewczynka minęła go i szczękając zębami weszła do spożywczaka.
            W sklepie, chociaż dochodziła już dwudziesta druga, panował spory ruch. Było ciepło,  pachniało chlebem i owocami. Niektórzy stłoczeni przy lodówkach z przecenionym mięsem ludzie szarpali się między sobą o ostatnią porcję wołowiny, inni- a tych było więcej rozmawiali o wypadku na Motton Road. Heather nie obchodzili ani jedni ani drudzy. Półki od ziemi po sufit wypchane warzywami, słodyczami i innymi pierdołami też niezbyt ją interesowały, ponieważ Heather wcale nie przyszła na zakupy. Zostawiła za sobą dział mięsny i pchnęła drzwi z napisem 'ZAPLECZE'.
            Zbiegła w dół stromymi schodami, mijając po drodze dwóch wielkich jak góra mężczyzn. Znała ich z widzenia- pilnowali wejścia do miejsca, w którym kwitł prawdziwy interes Ronnie'go Jonesa, właściciela warzywniaka, dziwkarza i przede wszystkim, co najważniejsze, handlarza bronią. Przed głównym wejściem na składanym krześle siedział niski chłopak. Na widok Heather wyciągnął z ust żółtego lizaka i oblizał wargi. Jego też znała z widzenia- zazwyczaj latał jak kot z pęcherzem po prawdziwym zapleczu Ronnie'go, przynosił whisky i zamiatał podłogę. Awansował. Albo został zdegradowany- Heather nie była pewna.
            - Pan Jones jest zajęty- obwieścił władczym tonem.
            Awansował.
            - Pan Jones mnie oczekuje. Byliśmy umówieni na...- odgarnęła rękaw kurtki i spojrzała na zegarek- na za minutę- posłała chłopakowi znudzony uśmiech i ukryła dłonie w kieszeniach.
            - Dobra, zaczekaj tu- wepchnął lizaka z powrotem do ust, klapnął rękami o uda i podniósł się z krzesła.
            Wrócił po paru minutach, machnięciem srebrnego gnata wskazał Heather drzwi, po czym bez słowa z powrotem usiadł na swoim krzesełku. Miał nadzieję, że udało mu się zaimponować tej małej- miał ją na oku już od dłuższego czasu. W końcu nie był już tylko marnym chłopcem na posyłki- teraz decydował o tym, kto wejdzie do królestwa Ronnie'go a kto zostanie wyrzucony na zbity pysk. We własnym mniemaniu był panem życia i śmierci.

            Heather stanęŁa przed szeroką ladą. Sterty ciastek, proszków do prania i puszkowanych sardynek zajmowały większą część magazynu przedzielonego na dwie nierówne części kartonami pełnymi amunicji. Ronnie Jones wyszedł z zaplecza, krzyknął coś krótko w tamtą stronę, szerokim Łukiem ominął pudła, i po chwili stał już po swojej stronie lady, z uśmiechem na ustach, papierosem w zębach i trzydniowym zarostem na twarzy.
            - Dwa, każdy z tłumikiem. Magazynki pełniuśkie, dodatkowa amunicja w zestawie- powiedział, kładąc broń na lśniącym blacie.
            Dziewczynka skinęła głową i wyciągnęła pieniądze z wewnętrznej kieszeni kurtki. Podała je Ronnie'mu i schowała płócienny worek do zgrabnej
sportowej torby. Zanim wykonała pełen obrót, Jones chwycił ją za ramię, przycisnął do lady i oparty na Łokciu spojrzał jej w oczy. Mierzyli się przez dłuższą chwilę, a kiedy zapytał, czy oprócz usług kurierskich świadczy jeszcze jakieś, odpowiedziała, że może zacznie, jak urosną jej cycki. Ronnie wypuścił dym z płuc, zaśmiał się chrapliwie, w końcu zwolnił uścisk i poklepał Heather po twarzy. Nie miał w zwyczaju gwałcić dzieci, za to lubił je straszyć.
Zacisnął potężną dłoń z powrotem na jej ramieniu i mocniej pociągnął do siebie.
            - Uważaj, co mówisz- syknął.- Przeproś- wolną ręką ścisną ją za szyję.
            - Przepraszam- wydyszała od razu, bardziej wściekła niż przerażona. Gdyby tylko dosięgła torby...
            - A teraz spadaj, no już- uwolnił ją i grubym palcem wskazał na drzwi.- Dorwę cię, jak urosną ci cycki.
            Heather nie trzeba była dwa razy powtarzać. W kilka sekund dobiegła na górę, zatrzasnęła za sobą drzwi 'ZAPLECZA' i oparła się o nie plecami. Musiała wyrównać oddech, uspokoić drżące ręce a potem zrobić jeszcze parę ważnych rzeczy- inaczej wszystko szlag trafi Wciągnęła do płuc ciepłe, wciąż pachnące chlebem powietrze i zaczęła odzyskiwać panowanie nad sobą. Pierdolony fajfus Jones przestraszył ją, wytrącił z równowagi... Ze złości przygryzła sobie język- nagły ból przytępił jej wściekłość.

            Autobus spóźniał się piętnaście minut. Ludzie dreptali w miejscu, zakrywając nosy cienkimi szalikami- niektórzy pogodzeni z losem, inni w bojowych nastrojach przeklinali komunikację miejską, która z roku na rok coraz bardziej szwankowała, a ceny biletów rosły proporcjonalnie do spadku jakości świadczonych przez nią usług. Heather nie miała zbyt wiele czasu. Nerwowo stukała podeszwą w betonowy kosz na śmieci, wypatrując autobusu. Prawą rękę cały czas czujnie trzymała na sportowej torbie- pudełko z amunicją, chociaż włożone między ręczniki, gniotło ją w biodro. Do tego obolały język nieprzyjemnie pulsował jej w ustach. Metro nie działało na odcinku Motton Road- Bradford Valley i miało nie działać aż do wiosny, taksówek- zgodnie z poleceniem- miała unikać jak ognia, a spacer piechotą nie wchodził w grę. Wyjście poza Motton Road zajęłoby jej ze dwadzieścia pięć minut, a tam musiałaby czekać drugie tyle na następny spóźniony autobus. Stała więc, szczękając zębami.
            Na przystanek wtoczyła się półprzytomna kobiecina- jej obcasy głośno stukały na oblodzonym chodniku. Ubrana w kusą mini trzymała pod ramię łysego faceta. Obydwoje naprani jak pekaesy kłócili się zażarcie- język kobieciny stawał kołkiem i Heather dziwiła się, że łysy cokolwiek rozumie. Najwyraźniej rozumiał bardzo dobrze, bo kiedy znowu coś wybełkotała, odepchnął ją i uderzył w twarz. Kobieta straciła równowagę i padła jak długa. Nikt nie reagował. Ludzie powoli odwracali głowy i udawali, że są zajęci czym innym. Heath zaczynała się denerwować. Jeszcze tego brakowało, żeby szwadron policji z Motton Road Central przeniósł się przecznicę dalej przez parę pijusów.
            - Wstawaj, głupia kurwo! Do jutra tak będziesz klęczeć?- Łysy złapał kobietę za resztki tlenionych blond włosów i podniósł do góry.- A wy na chuj się patrzycie?- krzyknął do dwóch starszych dziadków i zrobił krok do przodu, ciągnąc za sobą sponiewieraną kobiecinę. Mini podwinęła jej się do majtek.
            Heather zmarszczyła brwi. Znała ją. Sally Nolan parę lat temu była wicedyrektorką podstawówki na Milton Square. Wtedy miała jeszcze wszystkie włosy, nosiła spodnie i była całkiem w porządku. Aż pewnego dnia po prostu znikła ze szkoły i Heather pomyślała sobie, że to właśnie w tym czasie coś się z nią porobiło.
            Sally jakby trochę przetrzeźwiała- odepchnęła łysego, zataczając przy tym spory łuk, w końcu odzyskała równowagę i obciągnęła spódnicę. Stała tak przez chwilę, nie bardzo wiedząc, czy dać sobie spokój, czy pomścić zniewagę. Wybrała to drugie i chwiejnym krokiem podeszła do łysego. Splunęła mu w twarz. Kilka sekund później leżała pod kołami białej hondy.
            Wybuchło zamieszanie. Ktoś wrzeszczał 'policja!', ktoś próbował wezwać karetkę. Nagle wszyscy zainteresowali się Sally Nolan.
            - Jak to nie macie karetek?... Jak wszystkie są na Motton Road?... Przecież tu jest Motton Road, tylko ulicę dalej! Przyślijcie kogoś!
            Heather ścisnęło w żołądku i poczuła przypływ adrenaliny.
            - Szybko, wchodź do środka- młoda kobieta wepchnęła ją do autobusu.- Jak się stąd nie zmyjemy, będą nas przesłuchiwać do rana a potem ciągać po sądach przez rok...
            Heath przyznała jej rację. Z sercem w gardle usiadła pod oknem i mocno przycisnęła do siebie torbę. Wyjrzała przez szybę- nigdzie nie mogła dostrzec łysego. Była pewna, że zwiał. Na przystanku zebrał się mały tłum- otaczał Sally z trzech stron. Za hondą stanął pierwszy radiowóz. Autobus ruszył z miejsca i dziewczynka odetchnęła z ulgą.

            Zdążyła. Doug przyjechał dziesięć minut później. Zaparkował w zaułku na tyłach starego kina i zgasił silnik. Heather wślizgnęła się na przednie siedzenie, zatrzasnęła drzwi, po czym rzuciła mężczyźnie krótkie 'cześć'. Nie odpowiedział. Odpalił papierosa- ręka nieco mu drżała. Heath nie czuła się pewnie.
            - Masz towar?
            Skinęła głową i wyciągnęła z torby płócienny worek. Doug był jakiś nieswój. Nawet nie sprawdził, czy wszystko się zgadza. Ze świstem wypuścił dym z płuc. Heather próbowała nie myśleć o tym, gdzie jest, z kim jest, co robi i jak może skończyć. W najlepszym wypadku Doug zapłaci za robotę i wypuści ją bez szwanku. W najgorszym zgwałci, zabije a jej ciało wyrzuci do kanału. Na wiosnę wypłynie gdzieś przy wybrzeżu, napuchnięta jak balon i nikt nie da rady zidentyfikować jej zwłok. Przerażające, ale nie najgorsze z możliwych. Najstraszniejsze, co mogło ją spotkać to życie pod jednym dachem z wiecznie pijaną matką i ojcem psychopatą.
Wszystko inne jeszcze jakoś by zniosła.
            - Nie sprawdzisz?- wskazała na worek.
            Doug zmierzył ją zimnym spojrzeniem.
            - Nie mów mi kurwa co mam zrobić- warknął. Chwilę pogrzebał w kieszeni, wyjął zwitek banknotów i wcisnął go w boczną kieszonkę sportowej torby. Podziękowała. Doug przypomniał jej o wizycie u Johna Morissa. Potem zapytał, czy Motton Road jest już w miarę przejezdna.
            - Nie wiem. Był drugi wypadek. Jakiś łysy skurwysyn wrzucił moją byłą wicedyrektorkę pod samochód- powiedziała, otwierając drzwi.
            - Pierdolisz- Doug po raz pierwszy się zaśmiał. Zaraz potem zesztywniał z ręką w pół drogi do papierosa.- Zaczekaj. Jak ona się nazywa?
            - Sally Nolan.
            Dougowi zaschło w gardle. Nie zauważył, kiedy Heather powiedziała mu 'cześć' i znikła między budynkami. Pożarli się dzisiaj z Sally. Wywalił ją z mieszkania a ona poszła do tego ścierwa. Oprzytomniał i rozejrzał się za Heather
            - Mia?!- zawołał. Nie wiedział, że tak na prawdę nie ma na imię Mia.- Mia?! Kurwa mać- kopnął oponę. Nie zapytał jej, czy Sally przeżyła. Wyrzucił papierosa na beton i wskoczył do samochodu. Nie myślał logicznie. Zawrócił z piskiem opon i ruszył w kierunku Motton Road.
           

            Heather nie miała czasu przejmować się Dougiem. Wiedziała tyle co nic, poza tym spieszyła się do Johna Morissa. Nie mogła mu pomóc. Przemarznięta do kości wyszła na główną ulicę i złapała autobus, który planowo powinien odjechać dwadzieścia minut wcześniej. Usiadła przy oknie, torbę lżejszą o dwa gnaty, pełniuśkie magazynki i ekstra amunicję położyła na siedzeniu obok- na jakiś czas mogła spuścić ją z oka. W autobusie było ciepło, wsunęła więc lodowate stopy pod siedzenie żeby gorący nadmuch trochę je rozgrzał, zanim znowu wyjdzie na mróz. Chuchnęła w dłonie. Najchętniej zostałaby w autobusie do samego rana.
            Wysiadła pięć przystanków dalej i podmuch mroźnego powietrza uderzył w nią z impetem. Zadrżała z zimna. Zarzuciła torbę na ramię i przebiegła przez przejście dla pieszych. Od meliny Morrisa dzieliło ją kilka przecznic. Przecięła Road Valley- wysokie zaspy śniegu utrudniały jej marsz. Kiedy dotarła na West Cross, była zwyczajnie zmęczona, ale przynajmniej znowu czuła palce u nóg. Odetchnęła głęboko, wypuszczając z płuc kłąb białej pary. Rozejrzała się po okolicy- West Cross przypominało Milton Square w nieco bogatszym wydaniu. Była tu może ze dwa razy w życiu, ale teraz za nic nie mogła sobie przypomnieć po co. Przeszła przez drogę, minęła grupkę pijanych dzieciaków w swoim wieku i skręciła za róg obdrapanego wieżowca. John Morris miał swoją lewą melinę gdzieś tutaj. Heather zmrużyła oczy, żeby odczytać nazwy barów i klubów z migoczących neonów- szukała ‘West Caroliny’.
Dzielnica była podła- zanim znalazła ‘West Carolinę’, zaczepiło ją dwóch bezdomnych i trzech małolatów- dwaj ledwie stali na nogach, a trzeci, najbardziej wygadany, usiadł na zaspie i obrzygał sobie buty. Heather minęła ich bez słowa i zniknęła na tyłach klubu. Wyciągnęła z kieszeni fałszywy paszport- jedyną rzecz, która wyszła jej ojcu, gdyż co do poczęcia przez niego siebie i jej starszego brata Joe’go nie była do końca przekonana- i podała dokument ochroniarzowi Johna Morissa. Mężczyzna musiał zsunąć z nosa ciemne okulary, żeby odczytać w półmroku imię i nazwisko, a potem jeszcze porównać dziewczynkę ze zdjęcia do tej stojącej przed nim, przeszukał najpierw ją, a potem jej sportową torbę, a w końcu zniknął za żeliwnymi drzwiami, zostawiając Heath na mrozie z kolegą po fachu. Wrócił minutę później, oddał jej paszport i bez słowa wpuścił do środka.
John Morris siedział na obitej skórą kanapie- w lewej ręce trzymał drinka i kręcił nim młynka w powietrzu, w jego prawej dłoni tlił się papieros. Morris wypuścił dym nosem i upił mały łyk ze swojej szklaneczki, a ciemne loki opadły mu na kołnierzyk koszuli. Był szczupły,  raczej nie wysoki i Heather na oko dałaby mu nie więcej niż trzydzieści pięć lat. Po zadymionym parkiecie kręciły się dwie dziewczyny, ubrane w najbardziej tandetną, kurewską bieliznę jaką Heather w życiu widziała (może z wyjątkiem bielizny własnej matki), próbując swoich sił przy lśniącej rurze. Heath podeszła bliżej- John rzucił na nią okiem, dopalił papierosa i wrzucił niedopałek do małej popielniczki.
- Jazda mi stąd!- zamaszystym gestem wskazał dziewczynom drzwi, rozlewając szkocką po podłodze.- Zgorszycie tę małą.
Heather machnęła ręką ‘nie ma o czym mówić’. Jakby bieganie po mieści z torbą pełną gnatów było mało gorszące.
- Widziałam gorsze rzeczy.
- Wątpię. Te kurwy biją wszystko na głowę- puścił do niej oko.- Rozbierz się i podejdź tutaj.
Heather zrobiła jak kazał. Uwolnione spod czapki długie, kasztanowe włosy rozsypały jej się po plecach- zgarnęła je niedbale i przerzuciła przez ramię. John wskazał jej fotel po swojej prawicy. Usiadła.
- Boisz się- stwierdził i dolał sobie szkockiej.- W tym biznesie nie ma ani miejsca ani czasu na strach. Albo stawiasz wszystko na jedną kartę i wchodzisz w to jak nóż w masło, albo kończysz w piachu. 
Spojrzała na niego.
- A to nie jest tak, że nadmierna pewność siebie zabija czujność?- zapytała całkiem poważnie.
- Nadmierna, owszem- upił kolejny łyk.- Następnym razem zwiąż włosy, Mia. Trudniej będzie cię za nie chwycić. Twarz… kurwa z twarzą będzie problem- zasępił się.- Jesteś bardzo ładna, tym łatwiej będzie cię zapamiętać.
Heather rozluźniła się trochę. Morris nie brzmiał, jakby chciał wpakować jej kulkę w łeb albo sprzedać do burdelu. Nie patrzył na nią w sposób, w jaki zazwyczaj patrzyli na nią mężczyźni. Jego uwagi były czysto praktyczne- ba, właśnie jej tłumaczył, jak przeżyć.
- Co jeszcze?- nachyliła się, drobną twarz oparła na rękach.
John wbił w nią zaciekawione spojrzenie. Lubił dzieci, można je było kształtować jak plastelinę, lepić z nich cuda. Nie ze wszystkich- niektóre były po prostu zbyt tępe, inne nie chciały słuchać dobrych rad, stawały okoniem i siłą rzeczy szybko lądowały podziurawione w rynsztoku, ale z dzieci takich jak Heather można było ulepić prawdziwe cudo. Z taką twarzą byłaby najbardziej rozchwytywaną kurewką w mieście, ale John widział w niej inny potencjał i nie mógł go zmarnować.
- Jackson gania cię z bronią po całym mieście, ale nie nauczył cię strzelać, mam rację?
Przytaknęła.
- Nie umiesz strzelać, nie potrafisz się obronić, zabić też byś nie umiała- wyliczał na palcach.
- Nauczy mnie pan?- była śmiertelnie poważna.
John odstawił szkocką i otarł usta wierzchem dłoni. Może ktoś inny pomyliłby to ze zwykłą dziecięcą ciekawością, ale nie on. Dzieciak miał ten szczególny błysk w oku i coś jeszcze.
- Nie ma nic za darmo- Morris wytrząsnął z paczki kolejnego papierosa.
- Więc czego pan chce w zamian?- zapytała z wahaniem. Miała nadzieję, że nie będzie chciał jej. Za dużo było wokół niej zboczeńców, którzy próbowali ją wypieprzyć, zanim jeszcze zauważyła u siebie włosy łonowe.
- Będziesz mi winna przysługę. Może jutro, może za rok- wzruszył ramionami.- Może się zdarzyć i tak, że nigdy, ale na to bym raczej na twoim miejscu nie liczył.
Heather nie zastanawiała się długo- była pewna, że robi dobrze. Jeśli miała postawić wszystko na jedną kartę, to chyba właśnie był ten moment.